Uwaga! Sesja jest przeznaczona dla osób dorosłych. Jeśli nie masz ukończonych osiemnastu lat, nie czytaj dalej. Rozgrywka nie ma na celu urażenia niczyich uczuć bądź poglądów. Rzeczywistość w niej przedstawiona jest alternatywna do naszej.Fallen City – Rozdział Pierwszy
Prolog
Sprawa Wilczego Przesmyku
Veronica poprawiła karabin i założyła gogle ochronne. Przyjaciele z posterunku mówili jej, że widok z gór będzie powalający, jednak przepełnił ją wyłącznie odrazą. Puste pola i wymarłe lasy, biała, unosząca radioaktywne odpadki Revira oraz wieżowce Fallen City przypominające palce zasuszonej dłoni, które kierują się ku górze w desperackiej próbie ucieczki z tego zapomnianego przez bogów miejsca. A wszystko to milczące, pozbawione ruchu, jakby nawet wiatr nie chciał dotykać owej pustyni, owego grobu. Niczym nie przypominało to wschodu, na którym wychowała się Veronica.
— Stan, idę się odlać. Jakby przyszli, to wołaj. Chcę zobaczyć minę młodej, gdy zobaczy dzikusów — rzucił Derek do dowódcy pięcioosobowego oddziału.
Odział Zulu różnił się od reszty oddziałów z Riv swoją ogładą, tę zaś zawdzięczał Stanowi. Mężczyźnie po pięćdziesiątce z dokuczającym mu kolanem i miną, jakby wiecznie miał pod nosem psie gówno. Był jednak rozważny, najpierw zadawał pytania, później starał się rozwiązać sprawę pokojowo, a gdy takie rozwiązanie okazywało się niemożliwe – strzelał. Nie, żeby w strzelaniu i zabijaniu wszystkich na swojej drodze był jakiś kiepski. Świetnie radził sobie na misjach oraz dbał o życie swoich żołnierzy. W ciągu dziesięciu lat istnienia oddziału Zulu zginął jedynie jeden jego członek – Bring Sergiejev, którego kilka miesięcy temu zastąpiła Veronica.
Dziewczyna posiadała cechy zwiadowcy, jednak prócz przeszkolenia brakowało jej doświadczenia. Choć pierwsze tygodnie w oddziale były ciężkie, powoli przyzwyczajała się do takiego życia i nawiązywała wspólny język z resztą załogi. Stan wybrał ją zresztą osobiście. Jako jeden z czołowych dowódców mógł sam porozmawiać z każdym kadetem i wybrać sobie do drużyny kogo tylko zapragnął. Choć byli silniejsi, bardziej utalentowani i doświadczeni, zdecydował się na Veronicę. Dlaczego? Tego jej nie zdradził. Z kontekstu rozmów między dowódcą a jego podwładnymi wywnioskowała jednak, że była to wspólna decyzja całego oddziału.
— To prawda, że robią sobie naszyjniki z kości swoich przodków? — ośmieliła się spytać Veronica.
Dowódca, siedząc na swoim plecaku i paląc papierosa, zaciągnął się dymem, po czym odpowiedział z tą samą, wyrażającą niesmak i niezadowolenie miną, którą pokazywał światu niemalże cały czas:
— Tylko niektórzy. Zależy od tego, na jakie plemię trafisz. Chanowie tak nie robią, jednak są najdziksi ze wszystkich ugrupowań, jakie tutaj spotkaliśmy. Mordują jeńców w naprawdę paskudny sposób. Z Sułtanatem da się dogadać, choć mają tego swojego boga, wierzą w proroctwa ćpunów i uważają się za naród wybrany. No i robią sobie różne ozdoby z kości.
— Aha — odpowiedziała po dłużej chwili Veronika. W gruncie rzeczy nie było o czym rozmawiać; stacjonowali tu już od rana.
— Idą.
— Co?
— Idą.
Dziewczyna zerwała się z miejsca, kilka osób poprawiło karabiny, Derek zdążył już wrócić, Stan dalej siedział na plecaku i zaciągał się niedopałkiem. Dzicy pojawili się w sporej ilości. Dziesięciu, może dwunastu ludzi. Ubrani w traperskie buty, dżinsy i skórzane kurtki, trzymający w rękach pistolety bądź włócznie. Te ostatnie były spektakularne, zakończone czymś na kształt ostrza noża lub maczety. Nie wszyscy jednak nosili ubrania. Niektórzy – zwłaszcza dwie kobiety – nie widzieli nic zdrożnego w prezentowaniu swojej klatki piersiowej. Charakteryzowały ich luźne przepaski na biodrach, tatuaże i ozdoby: bransoletki, naszyjniki, kolczyki, pierścionki. Wszystkie z najróżniejszych materiałów, kompletnie do siebie niepasujących, takich jak kawałki kolorowego szkła, kości, łuski po nabojach i złoto.
Naprzód wystąpił młody mężczyzna z czerwonym irokezem i mnóstwem blizna na rękach, szyi i twarzy. Veronica spostrzegła, że przynajmniej połowa z nich pochodzi od igieł. Dzikus trzymał w ręku sztandar z powiewającymi na wietrze wstążkami i symbolem Sułtana wymalowanym na białym materiale – złoty kielich pełen wina.
Pierwszy odezwał się Stan:
— Długo wam zeszło. Droga jest gotowa? — zapytał.
— W nocy zawaliło się kilka miejsc. Musieliśmy odbudować i poszerzyć przesmyk, by przejść ze skrzyniami. Macie je? — Mężczyzna ze sztandarem mówił głośnym, agresywnym głosem, jakby chcąc podkreślić swoją pozycję w grupie.
Dowódca oddziału Zulu kiwnął głową w stronę jamy znajdującej się pod urwiskiem. Wystawały z niej dwie duże, drewniane skrzynie ze znakami Zbawców – czarną tarczą z dwoma wsuniętymi za nią mieczami.
Mężczyzna w irokezie zerknął na dzikusa w skórzanej kurtce. Ten podszedł do skrzyń z łomem i podważył wieko jednej z nich. Zerknął do środka, po czym pokiwał głową do swojego przywódcy. Wszystko było w porządku. Karabiny i amunicja były na miejscu.
— Kiedy kolejna dostawa? — spytał dzikus z irokezem.
— Gdy dopełnicie warunków umowy. Nasz człowiek spotka się z wami na drugim brzegu Reviry, tutaj macie szczegóły planu. — Stan wstał z plecaka i wyjął z kurtki złożoną na pół kopertę. Wręczył ją dowódcy dzikusów.
— A jedzenie? — padło ciche pytanie. Veronica zdała sobie sprawę, że zadała je któraś z roznegliżowanych kobiet. Dopiero teraz zorientowała się, jak bardzo są chude.
— Najpierw umowa, sam nie podejmuję decyzji — rzekł dowódca oddziału Zulu i podniósł z ziemi swój plecak. Zbawcy zaczęli szykować się do drogi powrotnej.
Dzicy jeszcze chwilę stali w miejscu, jakby nie spodziewając się tak pokojowego zakończenia spotkania. W końcu jednak ruszyli po skrzynie i wspólnymi siłami zaczęli transportować je przez przesmyk.
W drodze powrotnej do Riv nurtowały Veronicę pytania. Wiedząc jednak, iż Stan niechętnie dzieli się odpowiedziami, milczała, mając przy tym cichą nadzieję, że których z żołnierzy poruszy dręczące ją kwestię. Tak się też stało.
— A jak się nie stawią? — spytał Derek.
— To nie ma znaczenia. Ważne, że ukończyli drogę.
— Dowództwo zapomina, że nie tylko my możemy nią przechodzić. Chanowie z północy, Sułtanat z południa i wkurwieni Falleńczycy na zachodzie. Brakuje nam jeszcze tego, by odcięli nas od wschodu, a będziemy stosować taktykę: „nie trzeba celować, strzelajmy w każdym kierunku”.
Niezadowolenie Dereka przeszło bez echa. Wszyscy skupili się na kamienistej drodze i tym, by utrzymać równowagę pomimo ciężkich plecaków, broni i pancerza. Veronica patrzyła pod nogi nie zwracając uwagi na pejzaże i gdyby nie dowódca pokazujący coś palcem, pewnie szłaby dalej, nieświadoma niczego i nikogo w pobliżu.
Stan wskazał na wzniesienie na urwisku. Chwilę zajęło dziewczynie nim pojęła, że jest to bocianie gniazdo ze snajperem leżącym na skałach. Później minęli takich miejsc jeszcze kilka, by na końcu, schodząc z trudnodostępnej ścieżki na najbardziej odsłonięty teren, stanąć przed trzema stanowiskami CKM. Choć jeszcze o poranku nie było tutaj nikogo i niczego, teraz zdawać by się mogło, że Zbawcy oczekują na atak od południa w każdej chwili.
Dowódca oddziału Zulu zatrzymał się na moment, by zapalić papierosa. Odwrócił się w kierunku Veronic’i i – jakby to ona, a nie Derek, mówiła o swoich zastrzeżeniach wobec rozkazów – przemówił cichym, ale pewnym siebie głosem:
— Zbawcy nie zapominają o niczym.
Akarat
Droga przez podziemne korytarze metra była tego dnia niezwykle irytująca, jak w każdy piątek. Wilgotne, milczące miejsca pełne duchów stały się nagle zaludnione wyznawcami. Przybywali tu tłumnie co tydzień, przez jakiś czas rozmawiali ze sobą, handlowali, wymieniali spostrzeżenia odnośnie pogody, upraw i skażenia. Później schodzili się na mszę, spełniali niezbędne minimum wyznaczone im przez Tanatosa i wracali na powierzchnię, do swoich namiotów i domów. Nie widzieli jednak, nie rozumieli woli swojego pana.
Ciasny przejścia zmuszały cię do przeciskania się między tymi ludźmi. Czekania, aż ich pociechy wreszcie zrozumieją, że trzeba zrobić ci miejsce, a nie bawić się glistami na środku drogi. Pozostaje ci jednak zacisnąć zęby i iść dalej. Nie możesz teraz wpaść w gniew. Nie przed mszą. Wreszcie dochodzisz do stacji końcowej, krypty. Zawalone wyjście na powierzchnię, ściany zasłonięte skórami zwierząt i ludzi, na których wyryto znak Tanatosa – czerwone oko bez powieki. Ławy ustawione w równych rzędach i, górujący nad wszystkim, ołtarz ze świecami będącymi jedynym źródłem światła w tym miejscu. Wykonano go z posągu, na którym widniała niegdyś nazwa miasta będącego obecnie Ruinami Starego Świata. W kamieniu można było wyczytać jeszcze litery: Los A. Gdyby poszukać w starych księgach, zapewne odkopano by informacje o tym miejscu. Tanatos nie był jednak bogiem historyków. Przekaz był jasny – wszystko kiedyś umrze.
W sali nie ma póki co zbyt wielu osób. Za ołtarzem zauważasz Wielebnego i jego Córy, cztery wybrane przez społeczność kobiety, które poświęciły swoje życie Tanatosowi. Są ubrane w czarne abaje i hidżaby. Poza tym znajduje się tu jeszcze kilku starszych i Johse, dwudziestoparoletni chłopak o piegowatej twarzy i mysich włosach. Zauważa się i z uśmiechem idzie w Twoją stronę.
— Jak zwykle przed czasem, Akarat! — woła, po czym klepie cię w zdrowe ramię. — Nie było mnie na ostatniej mszy i bardzo z tego powodu ubolewam. Wielebny wysłał mnie z misją na północ. Zresztą, nie tylko mnie. Będzie dziś o tym mówił. — Chłopak marszczy się i rzuca przelotnym spojrzeniem w stronę starszych, jakby obawiając się podsłuchiwania. — I bynajmniej nie będzie zadowolony.
Z Johse wiążą cię szczególne stosunki. To on znalazł cię przed paroma laty na pustkowiach, na wpół oszalałego i wygłodzonego. Sprowadził cię do Tanatos, dał ubranie, strawę, a nawet mieszkanie, póki Wielebny nie dał ci chrztu i nie przyjął do społeczności. Naprawdę wiele mu zawdzięczasz.
— Chodźmy już do ławy, dajmy przykład innym. Ale opowiadaj, przyjacielu, co u ciebie? Mam nadzieję, że nikt z miasteczka nie denerwował cię swoją obecnością zanadto? — pyta, a uśmiech wraca na jego usta.
Macie okazję chwilę porozmawiać, nim do katedry wejdą już wszyscy mieszkańcy. Każdy ma tu swoje miejsce. Starsi siedzą z przodu, młodsi, ale zasłużeni, w środku. Kobiety i dzieci z tyłu bądź stojąc. Córy klękają po obu stronach ołtarza i dla wszystkich jest to znak, by zaprzestać rozmów. W czasie mszy powinna panować cisza, którą przerywa jedynie głos Wielebnego, w Tanatos nie zna się muzyki bądź śpiewów.
Całość mszy rozpoczyna się kazaniem. Dzisiejsze jest o ludziach, którzy budowali swoje królestwa w dolinach mlekiem i miodem płynących, jednak nie wypełniali woli Tanatosa. Ich kobiety nie były posłuszne mężom, a mężowie nie słuchali i nie wypełniali poleceń kapłanów. Tanatos zesłał więc z nieba ulewny, radioaktywny deszcz, który najpierw wypalał ich skórę i mięso, a później zalał całą Ziemię od horyzontu po horyzont. Uratował się tylko jeden kapłan, któremu bóg nakazał wybudować arkę. Ów kapłan ukrył w swojej łodzi wszelkie zwierzęta i istoty żywe z Ziemi, a także ludzi dzikich, nieznających Tanatosa, będących niczym zwierzęta. Ci, gdy tylko powódź się zakończyła, rozeszli się po świecie i zamieszkali w Fallen City, Nekropolii, Złomowie… Najgorsi zaś w Artemidzie. Kapłan spłodził jednak z ich córkami lud dobry i prawy, który założył święte miasto, Tanatos.
Po kazaniu rozpoczęła się najświętsza chwila w czasie mszy, Sakrament. Podczas Sakramentu Wielebny błogosławił kawałek wołowego mięsa i kielich wódki. Kosztował zarówno pierwszego, jak i drugiego, po czym puszczał kielich wraz z mięsem po całej kaplicy. Każdy musiał zjeść i się napić.
Słuchałeś słów kapłana w spokoju. Stojąc, jak reszta wiernych, gdy nagle poczułeś, że twoje wewnętrzne oko otwiera się. Spojrzałeś na świat swoimi drugimi oczami, wkraczając na drogę duchów.
Przed tobą znajduje się tron wykonany z ludzkich kości. Widzisz siedzącego na nim demona. Bestia posiada nogi i brzuch słonia, ręce goryla oraz twarz niepodobną do niczego, co było dane ci oglądać. Paskudne, rybie oczy wielkości piłek i nienaturalnie wielkie usta z rzędami rekinich zębów. Demon wierci się na tronie, zadem próbując znaleźć wygodną dla siebie pozycję na kościach. U jego stóp spostrzegasz cztery kurwy. Są związane łańcuchami, które prowadzą… Tak, jesteś tego pewny, łańcuchy przypięte są do penisa i jąder owego stwora. Jego krocze jest ohydne. Wielkie, niby końskie, ale porośnięte guzami, brodawkami i kolcami. Kurwy nie są jednak zrozpaczone swoją sytuacją. Wykonują obelżywe gesty i chętnie prezentują swoje walory. Jest w tym coś chorego.
Dopiero teraz zauważasz to, co demon trzyma w dłoniach. W jednej ma ludzkie niemowlę, żywe i gaworzące, całkowicie zdrowe i czyste, tłuste od mleka matki. W drugiej ręce bestia dzierży kufel pełen parującej krwi. Instynktownie czujesz, co się za chwilę wydarzy. Nim to się stanie, udaje ci się skoncentrować wzrok na oczach potwora i WIESZ, że to Hegemnono, Pożeracz Żywego Mięsa. WIESZ, że jest Bellum.
Patrzysz na to, jak demon wgryza się w niemowlęcy brzuch i słyszysz, jak gaworzenie zamienia się w krzyk bólu i rozpaczy. Kątem oka dostrzegasz kurwy wywalające na wierzch język i masturbujące się w rytm krzyków. Po chwili Hegemnono wyciera ociekającą krwią dłoń o swój tłusty brzuch i dobiera się do kufla wrzącej krwi. Gdy napój się kończy, beka i rzuca naczyniem prosto w twoją twarz.
— … i jedzmy z tego wszyscy — dokończył litanię Wielebny, po czym puścił kielich z wódką i tacę z mięsem pomiędzy wiernych.
Gdy Sakrament dobiegł końca, a ostatnie dziękczynienie zostało zakończone, nadszedł moment omówienia spraw kluczowych dla Tanatos. Ludzie zasiedli w wałach wygodniej, rozluźnili się, niektórzy poczęli szeptać między sobą bądź nawet smarkać w chusteczkę. Sam Wielebny poprawił habit na swoim pokaźnym brzuchu i oparł się obiema dłońmi o ołtarz, na co nie pozwalał sobie w czasie mszy.
— Jak niektórzy z was wiedzą, jakiś czas temu wysłałem kilku naszych najdzielniejszych wiernych na północ, do Diablich Doków. Mieli nawiązać tam kontakt z większą ilością kupców, gdyż nasze zapasy żywności… — Kapłan westchnął ciężko i zrobił teatralną pauzę. Po jego dalszych słowach rozmowy zdecydowanie się ożywiły. — Gdyż nasze zapasy się kończą. Tak się jednak stało, iż z czterech wysłanych przez nas ludzi wrócił jedynie jeden, Johse! Johse twierdzi, że owszem, dotarli do Diablich Doków, jednak w mieście napadli ich łowcy niewolników, którzy na domiar złego mieli być na rozkazach naszego dobrego przyjaciela, Mitzaga! Kochani! Wierzycie w to? Wierzycie, że nasz brat i druh z Diablich Doków mógłby nas zdradzić?
W kaplicy można było usłyszeć niezadowolone pomruki. Do twoich uszu docierają słowa takie jak zdrajca bądź ukamienować go. Stają się z czasem coraz głośniejsze. Widzisz, jak Johse blednie i oblewa się potem, jak patrzy przed siebie nierozumiejącymi nic oczami i oddycha przez usta.
Wielebny unosi jednak dłoń i ucisza wszystkich zgromadzonych:
— Ja w to nie wierzę! Nie wierzę jednak także w to, że Johse mógłby nas zdradzić! Czyż prawda nie jest dla was jasna, przyjaciele? Czyż nie wiecie, że wróg nie zna snu i knuje przeciwko nam a naszym bratem Mitzagiem, by nas poróżnić? Powiadam wam, to Artemida! To ludzie z tamtego podłego miasta złapali naszych ziomków i zamieszali w głowie Johsego tak, by poróżnił nas z Diablimi Dokami! To ich sprawka!
Wybuchła wrzawa. Podsycanie nienawiści do Artemidy było stałym elementem każdej mszy. Wielebny odczekał chwilę, aż ludzie wykrzyczą swoje groźby i wyrażą pragnienie wybicia tamtego parszywego miasta w pień. Po kilku chwilach ponownie przemówił:
— Bracia moi! Johse zostanie poddany leczeniu. Zaopiekujemy się nim. Wciąż potrzebujemy jednak kogoś, kto dotrze do Diablich Doków i zawiąże kontakt z Mitzagiem! Tym razem jednak nie pójdzie tylko o żywność! Tym razem pójdzie także o wojnę! Razem z naszym przyjacielem ruszymy na Artemidę i zemścimy się na naszych wrogach!
Krzyki i salwy radości wybuchły jeszcze głośniej niż poprzednie salwy nienawiści. Ludzie padali na kolana i płakali ze szczęścia. Jak dobrze, że był tu Wielebny! Jak dobrze, że opiekował się nami! Jak cudownie, że będziemy mogli pokonać naszych wrogów! Trwało to długo, w końcu jednak kapłan ostatni raz podniósł dłonie, uciszył tłum i przygwoździł wszystkich spojrzeniem.
— Kto podejmie się tego zadania?