„...Znów bijatyka, no i znów bijatyka,
no bijatyka cały dzień!” – niósł się śpiew podpitego towarzystwa sławiącego wspaniały
wyczyn kapitana Kepthorna.
Nie, to wcale tak nie było. Ja nigdy nie
dociekałem, bo i u kogo? 1650 w Carrickfergus było cholernie
niespokojnie. Mówią, że stary Crommwell zachowywał się jak sam diabeł, ale… Z
resztą, wtedy, w pierwszą niedziele marca rodzina przypłynęła do Irlandii, a w
drugą urodziłem się ja. W trzecią miała już pola tak rozległe, że na ojca mówi
landlord. U brzegów starej Anglii brakowało miejsca, a tu i bogactwo, i szkoła
wojskowa dla dzieciaków. Więcej było nas do wychowania, więc mi ani piechota,
ani artyleria, a jeno marynarka. Napijmy się.
„…Z Algieru pasza wysłał go, żeby nam upuścić krwi!” – śpiewali kolejni co sił
w płucach. Jeszcze nikt nie mógł się spodziewać, że ten 24 lutego będą
wspominać następne pokolenia.
Mówisz? Przecież widziałem Kepthorna. 13 lat po wojnie, a 5 po bitwie był w
Irlandii. Wielki gość, od samego błysku w jego oku człowiek wolał spieprzać.
Ale nie tylko nasi byli w Ulsterze. Byli tam również Irlandczycy, a ci w polu
dostali łomot. Jak się zaczęły pożary, to z miejsca było wiadomo, że te dranie
mszczą się za to, co myśmy im robili do ’52. Pech chciał, że ten największy
zabrał też jaśnie landlorda, ojca mojego wraz z małżonką, matką moją i
najstarszym oficerem, bratem moim. Cholera sam się zdziwiłem. Z uczącego stałem
się zwykłym marynarzem, do teraz mam gębę odporną, tyle razy nas prali. Ale
było co zeżreć, bosman może i chu… Ale o morzu wiedział tyle, że wszystkie
wymoczki z innych statków mogły mu za panienki z burdelu robić. Racja, już
piję.
„...I porąbany dzień i porąbany łeb, razem bracia aż po zmierzch!” – tawerna
przygotowana była na wieczorny wysyp gości. Kufle piwa i flaszki rumu dodawały
animuszu. I starszym, którym śpiew przywracał pamięć tych wspaniałych czasów, i
młodym, którym dzielne czyny ojców dawały powód do dumy.
Tak, tam się poznaliśmy. Ileż można dostawać po mordzie i nic z tego nie mieć?!
I co z tego? No to słuchaj. W ’74 albo ’75. Na pewno. No, wtedy wynająłem ze
znajomym z marynarki tą łódkę. Dobra, ukradłem, wiem, że wiesz. Zaczęliśmy
szmuglować właściwie wszystko co było opłacalne. Z Irlandii zabieraliśmy ludzi
na kontynent, z kontynentu luksusowe towary do Anglii, a z Anglii broń do
Irlandii. Tak było najczęściej. Wtedy to się żyło, bo w końcu zmieniliśmy ten
zabawny stateczek na prawdziwy okręt. Tak, nim przypłynęliśmy do Dublina.
Resztę historii znasz. Były pieniądze, były wpływy, a w każdej byle tawernie,
byle burdelu witali nas jak samego świętego Patryka.
-„…Plunęliśmy ze wszystkich luf, bardzo
prędko szedł na dno!” – euforia wypełniała wraz z piosenką ściany karczmy.
Tak, wtedy się to skończyło. To było dobre pieprzone 10 lat. Później trzeba
było wiać, bo ta marionetka na tronie zaczęła psuć biznes. Mam nadzieję, że
zdechnie za kanałem. I nagle okazało się, że konkurencja nic tylko czekała,
żeby nas wygryźć, a później nasłać na nas tych pieprzonych żołdaków. Miałem.
Miałem pieniądze, miałem możliwości, żyłem jak panisko, raz po raz na zaciągu,
gdy brakowało wody lub wódy. W ’89 spotkałem piękną dziewczynę. Sam sobie rękę
utnę, jak to nie była największa piękność na wyspach. Co? Kto tak niby mówi?
Nie, tylko ty tak mówisz! Mniejsza. To był jak raj. Ciepłe kraje, cały czas na
morzu, a prężyła się… I wiesz co? Ano już byliśmy chyba na prostej do ołtarza,
a ta jak nie palnie – że ma dzieciaka! Przez tyle miesięcy zdążyła powiedzieć o
wszystkim, tylko nie o dzieciaku! Złamałem się. Szczęście, że Kieł mnie
pozbierał z Dover, bo bym tam skończył na bruku. A, że wcześniej trochę
pohandlowaliśmy to wziął mnie na bosmana. Nigdzie nie idziemy, mamy jeszcze
złoto w kieszeniach, a przecież słuchaj…
„…A jeden z nich zabraliśmy na STAREJ ANGLII BRZEG! No i…! Znów bijatyka…” –
David Hampton, z zawodu drań i bosman na Emily, prywatnie cynik i człowiek o
ciężkiej ręce wraz ze swoim kompanem wspomogli swymi głosami wspomnienie
wielkiego triumfu „Mary Rose”.
Ma czarne, krótkie włosy. Ze względu na życie od portu
do portu rzadko przejmuje się również tak nieistotnym szczegółem jak zarost,
chociaż nie hoduje brody. Dodatkowym znakiem szczególnym są niebieskie oczy.
Niebieskie jak niebo, nie jak atrament.
Ciężka praca wyrobiła u niego mięśnie. Morska dieta i częste używanie rąk dały
mu siłę niezbędną do przenoszenia ciężarów lub do motywowania załogantów w
sposób fizyczny. Fizyczny tak bardzo, że nie pozbawiający złudzeń.
Na piersi wytatuowaną ma misternie zdobioną róże wiatrów.
Nosi się z fantazją. Bez nakrycia głowy, jednak na cały
jego ubiór składa się niebieska, dwurzędowa podszyta marynarka. Marynarka
podszyta jest na czerwono. Pod tym biała koszula z wykrochmalonym kołnierzem.
To wsunięte ma w czarne spodnie, a spodnie w wysokie, żołnierskie buty. Spodnie
też musiały się na czymś trzymać, więc przy nich miał ciężki, skórzany pas. Przy
pasie wiszą jego najwięksi przyjaciele - z lewej strony wierny kordelas, z
prawej lewak.