Karta Postaci: Kethuir Meyer
Kethuir Meyer

Płeć: Mężczyzna
Rasa: Człowiek | Wiek: 83
Wzrost: 187
Waga: 76
Udźwig: 43

Klasa/Specjalizacja: Kapłan Rathmy
Informacje: Umiejętności nekromanty opierają się na trzech ścieżkach: Kości: Przywołanie szkieletu, przywołanie golema z kości, kościana zbroja, szpikulec z kości/włócznia/miecz/tarcza etc. Jedyne ograniczenia to kreatywność. Krwi: Wyssanie energii życiowej, wybuch zwłok, zmiana ciała... Klątwy: Osłabienie przeciwnika, ingerencja pomiędzy TY-WRÓG itp, różne choroby. To tylko przykładowe techniki powszechnie znane w kręgu Kapłanów Rathmy. Niektórzy potrafią również przywoływać moce Krainy Umarłych do tego świata z czego skutki nie zawsze są oczywiste i do przewidzenia. Do tego dochodzą tajniki czarnej magii. Nekromanci nienawidzą demonów. Moce nekromanty są ograniczone tylko i wyłącznie wyobraźnią.
Gildia/Frakcja: Zakon Rathmy
Historia:

Nekromanci określają się mianem kapłanów Rathmy – jednego z piewszych Nefalemów w świecie Sanktuarium, zrodzonego z płomiennego uczucia anioła Inariusa i demonicy Lilith. Rathma posiadał wrodzoną zdolność manipulowania siłami życia. Całą swoją wiedzę przekazał pierwotnemu Nekromancie – Mendelnowi. Od tego momentu, Nekromanci studiowali tą naukę przez co stali się potężnymi czarownikami, zdolnymi do kontrolowania dusz za pomocą mocy życia i śmierci. Pragmatyczne spojrzenie Rathmy na życie stało się podstawą zasad przewodnich Nekromantów – wielki cykl istnienia, gdzie życie i śmierć są tylko różnymi stanami, które płyną ze sobą jednocześnie, zamiast być liniową ścieżką początku i końca.
Pod koniec wielkiego konfliktu znanego jako Wojna Grzechu, siły Nieba i Piekła zawarły pakt, aby utrzymać świat Sanktuarium w odosobnieniu. Pamięć o Wojnie Grzechu, a także wiedza o istnieniu Nieba i Piekła, została usunięta z umysłów prawie wszystkich ludzi zamieszkujących Sanktuarium, poza kilkoma wyjątkami. Jednym z nich był pierwotny Nekromanta, Mendeln.
Dzięki tej wiedzy, Nekromanci znają prawdę o prawdziwych początkach nieba, piekła i ludzkości znanej jako rasa Nefalemów. Podczas gdy ludzkość zaczyna dopiero zrozumieć swoje prawdziwe dziedzictwo i potęgę, Nekromanci znali je cały czas, określając je „równowagą”.
Równowaga jest podstawą, na której oparta jest ideologia Nekromantów. Mówi, że ludzkość powinna być wolna od wpływów zarówno nieba, jak i piekła, aby mieszkańcy Sanktuarium mogli samodzielnie być panami swojego losu. Ludzkość nie powinna być pionkiem w rozgrywce znanej jako Wieczny Konflikt i to właśnie Nekromanci mają za zadanie chronić Sanktuarium przed zagrożeniami, z których większość ludzi nawet nie zdaje sobie sprawy. Nekromanci wędrują po świecie Nefalemów, celem zwalczania czy to demonicznych czy anielskich ingerencji, aby Nefalemowie mogli rozwijać się i ewoluować we własnym tempie.
Nekromantom zostały powierzone niektóre z najbardziej strzeżonych tajemnic Sanktuarium, co doprowadziło pierwotnych założycieli kultu do poszukiwania odosobnienia od reszty ludzkości. Ostatecznie Nekromanci założyli podziemne miasto ukryte we wschodnich dżunglach Kedżystanu, aby ćwiczyć swój własny styl magii, z dala od podstępnych oczu rywalizujących klanów i ocen ze strony innych. Tajemnice ich domu są tak dobrze strzeżone, że nawet tacy uczeni jak Deckard Cain nie wiedzieli nic o tym mieście. Jego nazwa po dziś dzień jest wciąż nieodkrytą tajemnicą.
Podczas gdy większość mieszkańców Sanktuarium uważa manipulowanie śmiercią za zło, Nekromanci stoją daleko od tych moralnych dwuznaczności. Postrzegają nekromancję jako alternatywne narzędzie do walki z prawdziwym zagrożeniem, siłami piekielnymi. Śmierć nie jest tak ostateczna dla Nekromanty, jak dla innych, ponieważ życie i śmierć to tylko różne części Wielkiego cyklu istnienia.



Broń: Krótkie ostrze

Mocne strony:



Słabe strony:



Ekwipunek:



Awatar postaci


Charakter: Neutralny
Opis charakteru: Nie opowiada się po żadnej stronie. Ani dobra ani zła. Jego czyny dążą do zachowania równowagi pomiędzy dobrem, a złem. Jest opanowany i zimny aż do szpiku kości. Nie okazuje emocji powszechnych wśród ludzi.

Wygląd: Wysoki mężczyzna wyglądający na lat 30-40. Długie białe włosy oraz seledynowe oczy.

Ubranie:
Strój wędrowny


Pancerz (jeden z wielu rodzajów)
Informacje o postaci:

Kethuir i przyjaciele




Dziennik postaci:

Akt I

Po zagładzie Sanktuarium trafiłem do innego, dziwnego świata. Nie mam pojęcia jak mogło się to stać, lecz podejrzewam o to mego mistrza, z którym byłem tego dnia ostatecznego. Nie uważałem tego jako przypadek. Nic nie dzieje się przypadkiem. Mój świat poległ, ale może ten również jest bliski zagładzie. Nie pozostaje mi nic innego jak poznać dzieje tej krainy.


Na swojej drodze poznałem bardzo interesującą osobę, Eris - istotę chaosu. Była bardzo niepozorna i jeszcze bardziej specyficzna w każdym calu. Dołączyłem do niej w misji, która miała na celu zebrać informacje na temat nieznanego mi kultu. Z mojego przesłuchania więźnia wynika, że światem tym rządzą potężne, pradawne i niekoniecznie dobre stworzenia. Kult ten ma na celu zabić je wszystkie, ale to nie wyjaśnia zniknięć kilku osób. Pod oszustwem dołączenia do nich zostałem skierowany do pewnego białowłosego elfa. Znajdował się on w pewnym porcie na kontynencie. Okazało się bowiem, że miasto, w którym obecnie się znajduję leży na skorupie wielkiego latającego... żółwia. Jeszcze nie oszalałem.


Wraz z Eris wynajęliśmy dziwaczny latający statek. Okazało się, że złoto jest tu bardzo rzadko spotykane. Musiałem je wymienić na obecną tutaj walutę. Nie powiem... dorobiłem się małego bogactwa, które z pewnością ułatwi mi dalszą podróż.
Po dotarciu na kontynent odnaleźliśmy wskazanego nam wcześniej przez więźnia elfa. Nie był skory do tak otwartej rozmowy. Miał wiele tajemnic. Ostatecznie nakazał nam pozbycie się jednego ze stworów, który prawdopodobnie niepokoi tą okolicę. Myślę, że to coś na rodzaj egzaminu. Zobaczymy co za gad stoi za tym wszystkim.


Moje domysły się sprawdziły. Był to gad. Ogromny gad. To nie było nic innego jak pierzasty latający wąż. Nie był do nas wrogo nastawiony. Po rozmowie z nim okazało się, że nie jest on odpowiedzialny na zarzuty, jakie wysnuł nam jeden z członków kultu. Prawdopodobnie mieszkała tu inna bestia. Zaleciłem stworzeniu przesiedlenie się. Nie mogłem jednak wrócić z pustymi rękami. Wylinka z łba węża musi wystarczyć.


Eris postanowiła wypić z wężem herbatę... nie będę wyciągał pochopnych wniosków co do jej osoby. Elf chyba uwierzył w dostarczony mu dowód, ale spostrzegł prawdopodobnie, że nie chcę dołączyć do kultu. Rozmowa nie przebiegła po mojej myśli. Zlecił mi jednak kolejne zadanie niczym chłopcu na posyłki. Miałem dorwać potwora, który grasuje niedaleko portu. Przyjąłem do zadanie zastanawiając się czy mam jakiekolwiek szanse na wyjście z tego starcia cało. Musiałem znaleźć Eris, nie było to jednak problemem. Podobno dowiedziała się czegoś ciekawego od węża. Zdążyła się z nim zaprzyjaźnić. Z jej rozmowy wynikało również, że dobrze dogaduje się z moim pracodawcą. Trzeba go odszukać. Następnego dnia zajęliśmy się tym, jednak nie zastaliśmy go w jego typowym miejscu pobytu. Eris okazała się być dzieckiem, które po prostu jest bardzo ciekawe świata. Nie zdawała sobie sprawy z niebezpieczeństw jakie mógł ten jej ciekawy świat zgotować. Postanowiłem odłączyć się od niej. Nasze pojmowanie czegokolwiek różni się w znaczącym stopniu. Nic dobrego nie wyszłoby ze współpracy. Zostawiam jej kult. Sądzę, że przez jej zwlekanie nic złego się nie wydarzy, sprawa bowiem nie wymagała nagłego działania.


Udałem się do portu. Przywiodły mnie tam niepokojące dźwięki. Zacząłem się zastanawiać czy moich zapisków nie czytają złośliwi bogowie. W porcie, a raczej przy porcie grasował olbrzymi mackowaty stwór. Walczyłem już z bestiami o podobnych rozmiarach, ale tą bestię widzę po raz pierwszy na oczy, w większej jej okazałości przynajmniej. Paszcza tej bestii liczyła sobie kilka rzędów wielkich i pewnie ostrych zębów. Ale bestia jaka by nie była, nie budziła we mnie nawet odrobiny lęku. My, kapłani Rathmy, jesteśmy pozbawieni zbędnych emocji, by nie przeszkadzały nam takie momenty jak ta. Postanowiłem nie tyle zabić bestię, co ją odgonić raz na dobre.


Walka z potworem prawie kosztowała mnie życie. Tajna, niedopracowana jeszcze sztuka odrodzenia - Symulakrum, poszła lepiej niż sądziłem. Bestia najpewniej zgnije na dnie oceanu. Zostałem przeniesiony do szpitala. Zrastające się mięśnie i nerwy nie pozwalały mi jeszcze się poruszać. Wzbudziłem w ludziach lęk i przerażenie ratując tym samym cały port. Może i był to inny świat, lecz wszyscy pozostają tacy sami. Boją się tego czego nie rozumieją i nie wiedzą, że w sytuacji takiej jaka miała miejsce nie można przebierać w środkach. Pozbyłem się ich potwora, ale wszedłem od razu na jego miejsce. Nagroda za pokonanie bestii została mi wypłacona. Zostałem wygnany z miasta. Odszedłem bez najmniejszego problemu. Postanowiłem, że udam się w głąb lądu.


Akt II


W czasie mojej wędrówki usłyszałem potężny ryk... może skowyt. Nie miałem pojęcia co, lecz to co wydało ten dźwięk z pewnością było ogromne... Dźwięk ten dobiegał zza moich pleców, czyli gdzieś niedaleko portu, z którego mnie wygnano zapewne. Jednak ja nie mogłem wrócić. Powiedzieli wyraźnie by mnie tam już więcej nie było. Szedłem dalej i dalej. Na swej drodze napotkałem ducha pewnej dziewczyny. Moim obowiązkiem było dać jej wieczny spoczynek. Dziewczynę brutalnie zamordowano, a sprawca był na wolności. Po dotarciu do wioski zasięgnąłem informacji. Mieszkańcy się mnie bali. Nie chcieli współpracować. Nawet własna rodzina ofiary nie żądała sprawiedliwości. Ale nie zawsze trzeba jej żądać by ją otrzymać. Moje ciało jeszcze nie było w pełni sprawne, ale postawienie zwykłego człowieka przed sądem nie powinno sprawiać trudności.


Dokonało się. Sprawca, który dzięki mnie stał się inwalidą już więcej nie będzie niepokoił wioski. Zaleciłem ludziom by sami troszczyli się o swe dobra. Duch mógł zaznać spokoju, rodzina była szczęśliwa. Trzeba było jej zapewnić godny pochówek. Kiedy dotarłem na miejsce jej bezimiennego grobu znalazłem nóż. Był to jakby nóż myśliwski lecz miał na sobie nieznane mi symbole. Myśliwy jednak nie wiedział co one oznaczają. Postanowiłem odejść z wioski. Moja misja dobiegła tu końca. Wskazano mi kierunek kolejnego miasta. Podobno znajdę tam nekromantę. Miałem małe nadzieje.


Dotarłem po żmudnej wędrówce do miasta. Nekromanta, a przynajmniej ktoś kto się za niego podawał nie był w istocie osobą, której szukałem, która mogłaby mi pomóc. Postanowiłem rozejrzeć się po mieście. Miałem pieniądze i musiałem je na coś wymienić. Na coś przydatnego. Zawitałem w jakimś antykwariacie. Znalazłem tam amulet, który podobno może mnie przenieść w inne miejsce. Pulsowała od niego magia, ale nie wierzyłem w jego działanie i mocno się przeliczyłem. Zostałem wyrzucony na jakąś wyspę po środku niczego. Znalazłem na niej jakieś stworzenie. Czyżby smok? Zapewne, lecz ten świat dalej skrywał wiele tajemnic. Zostałem przez niego pokierowany na kolejną wyspę, na której być może znajdę coś więcej niż świecące kryształy.


Podczas mojej wyprawy na wyspę zastałem dziwnego gościa na mojej łodzi... Biło od niej śmiercią. Bardzo mocno. Zwała się Solento. Po dłuższej rozmowie i dopłynięciu w końcu na wyspę okazała się być w swoim mniemaniu wysłanniczką śmierć bądź samym jej obliczem. Nie tak wyobrażałem sobie to zjawisko. Po dokładniejszym zbadaniu wyspy okazało się, że toczy ją zaraza. Wiedziałem, że moja obecność tutaj nie jest przypadkiem. Musiałem zbadać tą wyspę i powstrzymać zarazę. 


Solento dała mi wreszcie spokój. Mogłem pracować sam. Doszedłem do tego, że zaraza ta spaczyła mieszkających tu ludzi. Jeden ze zdeformowanych powiedział mi, że to wszystko przez spadającą gwiazdę. Wtedy nie miałem żadnych wątpliwości. To po to tu zostałem zesłany. Spadające gwiazdy w Sanktuarium nigdy nie były niczym dobrym. Badania szły mozolnie. Pierwszy raz spotkałem się z tego typu zarazą. Niby pochodzenia naturalnego aczkolwiek przesiąknięte złą magią. Nie posiadałem przedmiotów niezbędnych nekromancie w takich momentach jak ten. Zaraza nie ustępowała, czułem, że jestem bezsilny. Moim planem było zabicie wszystkich żywych stworzeń na wyspie by oszczędzić im cierpienia. Z ich kości miałem wznieść kopułę, która zapieczętowałaby skażony teren.


Plan ten się nie powiódł. Przeszkodziła mi nieśmiertelna Solento. Moje ataki nie robiły na niej wrażenia pomimo tego, że ciało miała już praktycznie zniszczone. Wstawiła się za dzieckiem, które nosiło na sobie oznaki plagi. Zmieniało się. Ona jednak nie chciała by ta umarła. Nie było jej na pieprzonej liście... Zrezygnowałem z dalszej potyczki. Solento okazała się równie zbędna jak Eris, tylko przeszkadzała mi w tym czym powinienem się zająć. Idąc na brzeg przez las spowity mgłą doświadczyłem uczucia niepokoju. Nie było ono bezpodstawne. Na brzegu bowiem musiałem zmierzyć się z kolejnym stworem. Początkowo ukryty był we mgle, lecz w końcu ukazał się. Był to ptak, nie byle jaki ptak. Jego ciało było jakby złożone z fragmentów tej gwiazdy. Może to on był źródłem zarazy? Musiałem go zabić, tak czy inaczej.


Walka okazała się moją porażką. Pobiegłem jednak za uciekającym ptakiem lecz go zgubiłem. Zrezygnowany i zmęczony usiadłem na splugawionej ziemi, której moje ciało się nie imało. Zacząłem eksperymentować na sobie. Umieściłem w sobie kawałek skażonego kamienia, z którego dochodził jakby żar. Nie wiem jak ale zestroiłem się z nim. Czułem jego moc. Czułem również jak coś mi tę moc  odbiera. Namierzyłem to. Okazał się być tym znów ten stwór, z którym walczyłem. Był żywy i martwy jednocześnie. Zdawał się umierać, ale jakby nie mógł. On kradł energię zewsząd. Nie wiem jak, ale byłem skory skrócić jego męki. Ciosy jednak nie wiele dawały. Ptak dalej żył. Zamierzałem przekierować strumień energii do mnie. To był błąd. Czułem potęgę rosnącą z sekundy na sekundę. Mój umysł został przyćmiony iluzją potężnej mocy, która wyniszczała mnie od środka. Zanim jednak stałem się ofiarą obłędu... ukazała mi się ona... Valera, moja... moja dawna towarzyszka. Uświadomiła mi, że nie tędy droga, że to co poczyniłem było najgorszym z możliwych błędów. Chciałem za wszelką cenę wyzwolić się od tego przekleństwa. Udało mi się lecz straciłem na jakiś czas świadomość.


Po przebudzeniu zrozumiałem co zrobiłem. Jednak nie zapomniałem co mam do zrobienia. Stwór zaczął się rozkładać. W jego popiołach odnalazłem jakby szklaną kulę - esencję ten całej plagi. Musiałem to dokładniej zbadać lub zasięgnąć czyjeś wiedzy. Postanowiłem opuścić tą wyspę z racji tego, że zakrzywienie przestrzeni, jakie miało miejsce, zapewne ustąpiło. Zaraza zdążyła zapuścić tu już korzenie. Nic nie mogło uratować tej wyspy, ale ja mogłem jeszcze kogoś uratować i zrobiłem to. Znalazłem dwójkę dzieci, byli rodzeństwem, brat i siostra. Nie ufali mi, nic dziwnego, ale w końcu udało mi się ich namówić na ratunek z mojej strony. Przed odpłynięciem ujrzałem raz jeszcze Solento. Podarowała mi przedmiot, który był zdolny zapieczętować tajemniczą kulę. Skorzystałem z darmowej oferty. Miałem nadzieję, że już więcej jej nie ujrzę. Odpłynąłem z wyspy.


Akt III


Wraz z dziećmi dotarłem po kilku godzinach do jakiegoś portu. W końcu cywilizacja. Nie sądziłem, że będę z nią wiązał kiedykolwiek jakieś pozytywne uczucia, a jednak. Nakazałem dzieciom zakryć swoje twarze i wszelkie ślady mutacji. Sam przywdziałem kaptur. Będziemy rzucać się w oczy, ale nie tak bardzo jak z oznakami straszliwej zarazy. Muszę znaleźć kogoś, kto będzie mógł pomóc tym dzieciom i wskaże mi drogę.

Udało mi się zakupić mapę oraz poznać moje aktualne położenie. Wciąż byłem daleko od kontynentu, tym samym, daleko od celu. Na domiar złego dzieciaki zniknęły. Zostawienie ich na moment przed sklepem nie było najlepszym pomysłem. Okazało się, że zostały porwane, a znalezienie sprawcy nie było dla mnie wielkim wyzwaniem. Sprawcą okazała się być kobieta, która miała czelność mnie przekupywać bylebym tylko oddał dzieci. Nie ze mną te numery. Zamierzałem odbić dzieci siłą. Walka trwała w najlepsze i tylko kwestią czasu było to, że odzyskam zguby. Po zabiciu całej bandy wraz z wielkim latającym stworem zauważyłem, że dzieci są w dziwnym transie. Nie potrafiłem ich zbudzić, jeszcze nie. Na latającym stworze znajdowało się wyryte dziwne oko. Widzę pewne powiązania z kultem, na który już raz się natknąłem, lecz moje wszystkie wątpliwości będą rozwiane kiedy tylko dotrę do gildii magów na kontynencie.

Podróż trwała, trans dzieci miał swój plus, ale również i minus. Nigdy nie byłem dobry w dbaniu o kogokolwiek prócz siebie samego. Musiałem zdjąć z nich urok co zresztą mi się udało. Oczywiście. By długiej i żmudnej podróży ujrzałem kontynent. Zmierzałem od razu do miasta docelowego, gdzie znajdować się miała już wcześniej przeze mnie odwiedzona gildia. Kiedy dotarłem na miejsce ku mojemu zdziwieniu cała ta banda magów okazała się być ignorantami, których nie obchodzą losy tego świata. Jednak dysponowali wiedzą, która pomogłaby mi w mojej przyszłej wędrówce. Dzieci zostały uzdrowione, wolne, a ja... Ja zacząłem zgłębiać sztuki tego świata.

Dni mijały bardzo szybko, a ja dalej siedziałem nad księgami zgłębiając i próbując zrozumieć ich zawartość. Wiele o tym całym chaosie nie ma. Nie wiem nawet jak skutecznie mam z nim walczyć. Pozostają mi metody tradycyjne. Jak dotąd nie zawodziły. Moje badania zostały w końcu przerwane. Do miasta wkroczyły dwie istoty chaosu. Po tym co stało się na wyspie... poniekąd miałem ten chaos w sobie. Potrafię go wyczuwać nawet z bardzo daleka. Postanowiłem się tym zająć. Pierwszą osobą ku mojemu zdziwieniu była Eris. Owszem wiedziałem, że z chaosem ma coś wspólnego lecz nie wiedziałem, że tak bardzo. Rozmowa z nią jak zwykle nie przyniosła żadnych efektów. Postanowiłem zająć się drugą osobą. Był to niejaki Raven. W jego oczach ujrzałem zło w najczystszej postaci jednak nie chciałem narażać mieszkańców miasta na jakikolwiek uszczerbek. Dowiedziałem się, że szukają kuli, artefaktu, który grzecznie spoczywał w szkatułce od Solento. Nie zamierzał zabierać mi go siłą. Wielki błąd. 

Wróciłem do mistrza i poinformowałem go o tym, że wśród nas jest szpieg. Tylko mistrz oraz nekromanta w gildii magów wiedzieli o tym co posiadam. Postanowiłem udać się do mieszkania nekromanty. Było za późno. Nie żył. Ale i martwy mógł mi wiele powiedzieć lecz on na prawdę nic nie wiedział. Został siłą przesłuchany i zmuszony do samobójstwa. Wcześniej jednak minąłem dzieci... te same, które kiedyś były zarażone. Postanowiłem zainterweniować. Raven nie stawiał oporu. Dał się "zabić" jednak wiem, że wróci. Eris natomiast najwyraźniej nie była niczego świadoma. 

Kiedy już uporałem się z dochodzeniem w sprawie nekromanty ruszyłem za Eris, która uciekała z dzieciakami za miasto. Ani ja, ani ona nie wiedziała po co chaosowi te dzieci, lecz dla mnie to mało istotne. Chaos to ostatnie miejsce, gdzie powinny trafić niewinne dzieci. Chciałem dogadać się z Eris lecz za bardzo ją przeceniłem. Nie doszło między nami do żadnego porozumienia... więc musiałem podejść do niej inaczej. Eris bardzo mnie rozczarowała. Walka była bardzo krótka. Leżała na ziemi z dziurą w brzuchu. Dałem jej nadzieję i sobie również, że zaraz przemówię jej do rozsądku. Chciałem podejść i ją wyleczyć lecz wtedy... zaatakowała. Nie pozostawiła mi wyboru. Eris... ty nieświadoma idiotko. Musiałem ją zabić. Teraz muszę zająć się dziećmi. Najlepiej będzie pozostawić je pod nadzorem gildii magów. Powinny być tam bezpieczne.

Dzieci zostały oddane pod opiekę gildii magów, ja natomiast ruszyłem do Upadłego Miasta Atharis. Pozwoliłem sobie je tak nazwać. Bardzo pieszczotliwie... Droga była długa i żmudna jednak bez większych komplikacji dotarłem na miejsce. Postanowiłem wrócić tam skąd wszystko się zaczęło. Odwiedziłem miejsce zwane komisariatem, a tam uzyskałem informacje co do położenia pewnego człowieka, który jest członkiem poszukiwanego przeze mnie kultu. Po dotarciu do niego zastałem go w ciężkim stanie. Postanowiłem go uratować by wkupić się w jego wyimaginowaną przyjaźń jednak nic mi to ostatecznie nie dało. Postanowiłem przesłuchać więźniów, liczyłem, że od nich dowiem się więcej.

Kolejny raz odwiedziłem komisariat i rozpocząłem przesłuchiwanie. Wyciągnięcie od nich informacji było trudniejsze niż myślałem. Głupcy wyzbyli się strachu przed śmiercią, a ja byłem naiwny. Za trzecim podejściem dowiedziałem się jednak czegoś co może naprowadzić mnie na właściwy trop. Całą trójka należała do kultu. Byli niczym laleczki w rękach sprawnego artysty. Ich celem był młody chłopak, syn pewnego znanego lecz nie żyjącego już wynalazcy. Imię jego brzmiało Felix, a nazwisko Foster. Musiałem go odnaleźć. Kult na niego polował więc był dla nich ważny. Mając chłopaka mógłbym rozwikłać zagadkę, która dręczyła mnie cały ten czas, poznać cele kultu, a następnie zaprzepaścić ich dążenia, a ostatecznie całe jestestwo. Następnie mógłbym zająć się prawdziwym problemem jakim jest chaos, gdyż kult nie jest winny całemu temu zamieszaniu, jak się dowiedziałem.

Poszukiwania na Atharis spełzły na niczym. Felix odleciał stąd do miasta, z którego właśnie przybyłem. Musiałem więc zawrócić. Na szczęście podróż do tego miasta zajęła mi o wiele mniej czasu. Postarałem się o to, gdyż czasu nie miałem za wiele. Po dotarciu do Thanos znowu uderzyła we mnie kolejna fala irytacji. Felix odleciał stąd. Dowiedziałem się, że zmierza w niebezpieczne rejony kontynentu, ale po co? Musiałem znaleźć kogoś, kto byłby w stanie zabrać mnie na miejsce... na środek kontynentu, za góry. Tam skąd nikt nigdy nie wrócił. Czas to zmienić.


Akt IV


Zostałem naprowadzony na pewnego szaleńca, który zgodził się zabrać mnie w to niebezpieczne miejsce, gdzie prawdopodobnie udał się Felix. Człowiek ten znał mnie. Widać moja zbrukana krwią sława zaczęła się rozprzestrzeniać po tym świecie. Byłem zapewne uważany za potwora... Żadna mi niespodzianka. Starzec chciał ode mnie informacji w zamian za lot jego maszyną. Spełniłem jego prośbę i opowiedziałem mu o sobie oraz moim świecie i co go spotkało. Był to człowiek, który wiedzę cenił nad życie. Znałem kilka takich osób, wszyscy nie żyją.

Zn Niestety lot przez góry musiał zostać wykluczony. Istniało ogromne ryzyko rozbicia się więc uzgodniłem z Leifem - bo tak się zwał - by wylądował pod szczytem, a resztę drogi przemierzę o własnych siłach. Zapłaciłem mu za fatygę, pieniądze były dla mnie niczym, jednak jemu mogły się przydać. Bardzo mi pomógł. Kiedy już postawiłem nogi na skałach zacząłem podążać w stronę szczytu. Coraz wyżej i wyżej. Czułem jak jakaś nieznana mi siła próbuje mnie odciągnąć od mojego celu jednak ja jestem nieugięty. Trzeba czegoś potężniejszego by mnie powstrzymać. Kiedy mróz i wiatr targały mną, przypomniała mi się wędrówka na szczyt Arreat. Ty też tam byłaś... Pamiętam. 
Ta postać należy do użytkownika PatrickLavender. Kliknij tutaj aby zobaczyć profil użytkownika.